Byłam na wczorajszej [15 października] inauguracji uniwersyteckiego roku szkolnego. Ceremonia rozpoczyna się zwykłym uroczystym nabożeństwem w kościele Świętego Mikołaja. Biorą w niej udział przedstawiciele duchowieństwa z arcybiskupem na czele, władze, grono profesorów w komplecie, w urzędowych togach, oraz liczne zastępy młodzieży i zaproszonych gości.
Rektor wygłasza przemówienie, następnie któryś z profesorów ma wykład. W tym roku kolej wypadła na Janka.
Temat, wybrany przez niego, był mało znany: „Pieśń o żubrze, poemat renesansowego autora Hussowiana, napisany po łacinie, i powinowactwo jego z Panem Tadeuszem”. [...]
W długiej czarnej todze i czarnym aksamitnym berecie wyglądał jak gdyby dopiero co zeszedł ze starego portretu. Byłam podwójnie z niego dumna — jako z człowieka, który potrafi wszystko.
Lwów, 16 października
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Żyjemy w trwodze, w oczekiwaniu nowych wydarzeń. Postanowiliśmy nie ruszać się z Poronina, bez względu na to, co nas tutaj czeka. Bo i gdzież jechać? Z Zakopanego wyjechało znowu bardzo dużo ludzi w ostatnich dniach. Dolatuje nas daleki huk armat, słychać go doskonale z Galicowej Grapy nad Poroninem. Gdzieś tam, coraz bliżej od nas, toczy się bitwa (Pod Limanową)...
Janek chodzi nadal na swoje samotne spacery. [...]
Od dawna nie pisze już nic.
— Chodzę i wciąż myślę o jednym: o Polsce. Potrafiłbym wyrzec się wszystkiego... ciebie... dzieci... niech tylko będzie Polska...
Rozumiem go tak dobrze, rozumiem wszystkich Polaków, którzy patrzą w przyszłość z trwogą i lękiem — i muszą czekać, czekać końca wojny...
Poronin, 27 listopada
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Kończą się święta Bożego Narodzenia. Kto by pomyślał, że spędzimy je w górach. Pozostaną mi w pamięci: zaśnieżone pola, wioska i smukła, srebrzysta choinka śród złocistych, drewnianych ścian naszego domu. Ruch świąteczny był u nas, jak zwykle, wielki. [...]
Na kilka dni przed świętami przyszła „młodym ludziom” (tak nazywamy Janka i jego przyjaciół) do głowy dowcipna myśl urządzenia w Poroninie jakiegoś przyjemnego lokalu dla koleżeńskich zebrań. W nowej restauracji u Kupca znalazła się na dole odpowiednia izba: podłużny, dosyć obszerny pokój o bielonych ścianach. Jarocki zabrał się energicznie do roboty i zmienił pokój w ciągu trzech dni nie do poznania. Na głównej ścianie namalował barczystą, mocną postać mężczyzny. Nietrudno było rozpoznać w niej Janka, siedzącego na tronie. U stóp jego leży korona, prawa ręka ledwie trzyma wypadające z niej berło. U stóp tronu stoi flaszka zamrożonego szampana.
Janek ułożył odpowiednie do tego wiersze i nakreślił je tuż na ścianie z uroczystym podpisem: „Marchołt — Rex”.
Reszta ścian, framugi okien i drzwi oraz sufit zostały także pięknie i wzorzyście pomalowane. Całość robi wrażenie barwne i wesołe. Janek i brat Jarockiego pilnie i z zapałem pomagali mu w robocie, wykonując drugorzędne czynności malarskie. Gospoda otrzymała miano gospody „Pod Marchołtem”...
Poronin, przed 24 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Pierwsze słowa, z którymi Janek zwrócił się do mnie wczoraj [17 lutego] po powrocie do domu, były:
— Jestem znowu pełen nowych motywów, które wejdą do „Księgi ubogich”.
— Czy potrafisz napisać i wyzyskać wszystkie? Czy nie wymknie ci się połowa? — zapytałam.
— Zostanie to, co powinno zostać, co jest żywotne — reszty mi nie żal... Ach, nie znacie mnie, nie znacie psychologii prawdziwej twórczości... Nawet ty mnie nie znasz... Człowiek chodzi i chodzi, trwoni czas u Karpowicza, gra w karty, a jednak wszystko w nim żyje i przetwarza się. Twórczość to jest nieustanne spalanie się... Nie może jednocześnie nie niszczyć tworzącego...
Twórczość... oto piszę, a tymczasem może nie będzie Polski! Cały sens życia kryje się teraz dla mnie w jednym słowie: Polska! Nikt nie może wyobrazić sobie, jak całkowicie, jak głęboko tym żyję... Nie lubię o tym mówić... Tłumaczę Eurypidesa, właściwie piszę nawet, głównie dlatego, by pokazać, że Polska jeszcze żyje. Zbieram w całość pracę swego życia, aby żyła w niej dusza Polski. I nieraz wierzę, że to przyczyni się do jej przyszłego odrodzenia... P o l s k a... słowo to brzmi dla mnie jak tajemnica, jak wielki symbol...
Poronin, 18 lutego
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Nowy rok. Spotkaliśmy go w licznym towarzystwie. Było gwarno, niby wesoło, lecz w gruncie rzeczy każdy starał się coś w sobie zagłuszyć, śmiał się, żeby nie płakać.
Jakoś beznadziejnie zapowiada się ten rok. Nikt nie przewiduje niczego, o niczym nie wie, boi się wszystkiego.
Janek o północy wypowiedział kilka gorących życzeń, kończąc słowami: „Niech żyje Polska”.
Lwów, 1 stycznia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Sytuacja jest bardzo nieokreślona i trwożna. Rosjanie przerwali front. Nastąpiła gwałtowna ewakuacja Brodów, Stanisławowa, Kołomyi. Lwów przygotowuje się także na wszelkie ewentualności. Dużo ludzi wyjeżdża. My zostajemy. Janek uważa, że obowiązkiem profesorów uniwersytetu jest pozostać na stanowiskach. Opowiadają o strasznych stratach rosyjskich wojsk, o morzu przelanej krwi, nie wystarcza rąk do grzebania trupów.
Wyobrażam sobie, z jaką niecierpliwością i nadzieją śledziła mama ten zwycięski marsz Rosjan na Lwów. Obejmowała mnie już pewnie w myślach... A ja? Uczucia moje w ciągu kilku tych dni, gdy groziło miastu powtórne zajęcie, nie były zbyt jasne i proste. Janek oznajmił kategorycznie, że noga rosyjskiego oficera nie postanie w jego domu. [...]
Rozumiem Janka doskonale: mając żonę Rosjankę, musi z większą stanowczością od innych zaznaczyć swój stosunek do gnębicieli swego narodu.
Lwów, 17 czerwca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.